Akwamaryny – ludzie pustyni

Zu siedziała w namiocie, albo raczej w czymś w rodzaju namiotu, w cieniu. Za jej plecami była skała będąca częścią niewielkiego wzgórza z kamieni. Z obu stron i nad nią rozciągnięte były płachty ciemnego, grubego, przewiewnego materiału w piękne cynamonowe i szafranowe, graficzne wzory. Przód tego mini domku był odsłonięty i rozciągał się przed nią wspaniały krajobraz pustyni. Fale beżowo-żółtego piasku, niekiedy przetykanego plamami kamieni lub głazów, piętrzyły się przed nią po sam horyzont. Cienie wydm miały kolor cynamonu, a niebo wydawało się biało-szare od blasku słońca. Cały krajobraz był pomarańczowo-szaro-brązowy. Przywodziło jej to skojarzenie z przyprawami: cynamon, szafran, pieprz, imbir. Było wczesne popołudnie i było niemiłosiernie gorąco. Powietrze nad pustynią drgało i falowało od upału. Piasek i skały emanowały nieznośnym żarem. Namiot chronił jednak przed zabójczymi tutaj promieniami słońca. Zu ten upał wykańczał, wysysał z niej siły i powodował ból głowy. Gdy tutaj przyjechała, sądziła, że trafiła na taki nieprawdopodobnie gorący dzień. Nigdy jeszcze nie doświadczyła takiego upału, w którym powietrze parzy przy oddychaniu i trzeba oddychać nosem, bo w ten sposób powietrze schładza się do temperatury ciała. Tutaj dopiero zrozumiała, że nos służy właśnie do tego, poza wąchaniem. Na początku pobytu na pustyni myślała, że po jakimś czasie się przyzwyczai, ale teraz po kilku dniach czuła, że z każdym dniem czuje się coraz gorzej i coraz słabiej jej organizm sobie z tym radzi. Poza tym, niezwykłe były wahania temperatury w ciągu doby. Noce były naprawdę zimne i moment, gdy po zachodzie słońca robiło się przyjemnie chłodniej był krótki, a potem miała wrażenie, jakby ciepło gdzieś znikało i chłód robił się tak dotkliwy, że zakładała na siebie najcieplejsze, zimowe ubrania, grzała się przy ogniu lub chowała się w ciepłym śpiworze. Zapewne by się do tego wszystkiego przyzwyczaiła, gdyby rzeczywiście musiała tutaj być dłuższy czas, ale tymczasem czekała tylko na latacza, aby stąd wyjechać. Jedynym pocieszeniem były tutejsze widoki i przemili ludzie.

– Pojutrze się stąd wyniosę. – pomyślała z ulgą.

Przybywając tutaj miała nadzieję znaleźć wartościowe kamienie, ale niczego nie znalazła dla siebie. Ludzie pustyni nosili oczywiście kamienie – niektóre dla ozdoby, a niektóre dla talentów. Najcenniejszym talentem w tutejszych osadach była umiejętność odnajdywania wody i ten występował najczęściej. Najsilniejsze wibracje, poza tym, to te emanujące z tej kupy głazów na środku pustyni. Była wściekła, bo straciła sporo czasu i wybierając inny kierunek, może miałaby więcej szczęścia. Pocieszała się myślą, że ostatecznie pozwoli jej to wykluczyć kolejne miejsce z jej mapy możliwości poszukiwań.

Zu przycisnęła plecy do głazu za jej plecami, który był mimo wszystko nieco chłodniejszy od otoczenia. Wiedziała, że pod głazami, pod ziemią biło źródełko wody – największy możliwy skarb w tym miejscu. Zu wiedziała o nim od Lory, ale czuła też cudowne wibracje płynącej pod skałami wody. Z maleńkiej szklaneczki piła bardzo słodką, miętową herbatę – gorącą! Początkowo ten zwyczaj wydawał się jej absurdalny, aby w taki upał pić gorącą herbatę. Potem przekonała się, że gorąca mięta powoduje, że mniej odczuwa upał i ta bezlitosna temperatura jest łatwiejsza do zniesienia.

Lora podeszła cicho, niosąc na tacy kolejną porcję herbaty i suszone owoce. Kolejny absurd, bo nie dość, że było tak sucho, to jeszcze trzeba było żuć wyschnięte na wiór owoce lub mięso. Zupa był gotowana dopiero wieczorem, a teraz tylko to. Właściwie to Zu nie czuła się głodna, bo przez większość czasu upał powodował, że czuła wyłącznie pragnienie. Lora przykucnęła z gracją i postawiła tacę na chodniku. Była piękna i egzotyczna: wysoka, z czarnymi, bardzo długimi włosami, jasnobrązową skórą, dużymi oczami o ciemnych rzęsach i długim wąskim nosem. Cała była wąska i wysoka – długie ręce, długie nogi, pociągła twarz, długie, proste włosy. Zawsze była uczesana, pięknie ubrana w cienkie, haftowane suknie w kolorze pustyni, ozdobiona piękną biżuterią. Biżuteria ludzi pustyni była wspaniała i okazała – srebro, złoto, geometryczne kształty. W każdej oazie, czy najmniejszej osadzie składającej się z biednych lepianek kobiety nosiły biżuterię, która zapierała dech i w świecie Zu była warta fortunę. Mężczyźni pustyni też nosili kamienie, jednak Zu tylko je wyczuwała. Widoczna biżuteria mężczyzn i chłopców była metalowa, sporadycznie ozdobiona sznurkiem lub piórami, jednak pod ubraniami nosili kamienie. Taki był zwyczaj – tak wyjaśniła jej to Lora. Lora i Zu zaczęły rozmawiać popijając gorącą herbatę – o pogodzie, o kozach, o ozdobach i tkaninach, o ludziach ziemi, bo to było dla Lory zawsze ciekawe i zadawała Zu kolejne, zaskakujące pytania. Też o tym, że najpóźniej za dwa dni pojawi się karawana powietrzna i Zu wyjedzie z Or. Zu już nie pytała Lory o kamienie, bo już tyle razy słyszała różne wykręty, zmiany tematu lub milczenie, że się poddała. Początkowo Zu była przekonana, że czuje tutaj silne wibracje kamieni lub kamienia, ale już pogodziła się z tym, że nawet jeśli ten jedyny, JEJ KAMIEŃ jest tutaj, to ona go nie dostanie. Nikt nawet nie próbował jej tego wyjaśnić, usprawiedliwić się, cokolwiek. Zu jednocześnie czuła żal i sympatię dla tych pięknych, pogodnych ludzi pustyni. Zastanawiała się oczywiście, czy nie skorzystać z zola, ale nie zdecydowała się na to. Zol spowodowałby, że spełnialiby jej wolę, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Czuła, że to byłoby niewłaściwe. To cudowni, uczciwi, wspaniali ludzie i to by w jakiś sposób było nieuczciwe wobec ich serdecznej gościnności. Zastanawiała się nad tym i nawet biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie nigdy więcej ich nie spotka, nie potrafiła tego zrobić.

Lora zauważyła ten nastrój Zu, bo spytała się, dlaczego Zu jest smutna. Zu zrezygnowana wyjaśniła jej, że podróżuje w poszukiwaniu swojego kamienia, który rozwinie jeden z jej talentów. Zu podróżowała już kilka tygodni, a za chwilę zrobi się z tego kilka miesięcy. Bezowocnie. Poznała wiele wspaniałych miejsc i wielu wspaniałych ludzi. Widziała już wiele kamieni i miała jeden, który częściowo spełniał jej potrzeby w zakresie wywierania wpływu, ale nie zrealizowała celu, dla którego zdecydowała się na tę podróż. Teraz jednak czuła się zmęczona, tęskniła za rodzicami i myślała, o tym, jak czuje się Waleria i babcia i rodzice nie mając od niej wiadomości już od dłuższego czasu. Powiedziała Lorze, że zaczęła się naprawdę obawiać, że rzeczywiście nie znajdzie kamienia. Wcześniej miała dużo zapału i wierzyła, że znajdzie kamień wzmacniający przynajmniej jeden z jej talentów. Teraz czuła się zmęczona i zaczęła dopuszczać myśl, że wróci do domu z niczym. Wśród ludzi góry widziała wiele beryli, ale żaden nie był odpowiedni. To właśnie ludzie gór, podpowiedzieli jej, że powinna szukać innych rodzajów beryli i że najwspanialsze akwamaryny są właśnie u ludzi pustyni. Lora zaczęła rozwiązywać swoją suknię – spodnia warstwa sukni była granatowo-czarna. Lora rozchyliła bluzkę i zdjęła z szyi naszyjnik. Oprawione lub z otworkiem na sznurek, wielkie i mniejsze akwamaryny na zwykłym sznurku. Zu nigdy ich nie widziała. Lora ułożyła ostrożnie naszyjnik na swojej złożonej sukni. Kamienie były wspaniałe. Większość duża, we wszelkich kolorach wody: błękitne, od ciemnobłękitnych do ledwie muśniętych błękitem, jasnozielone, przezroczyste, takie, których kolor przechodził z jednego w drugi. Większość kryształów była przezroczysta, ale miały zmętnienia, pęknięcia i inkluzje. Tylko trzy kamienie były czyste. Kilka było całkowicie mętnych. Każdy kryształ był wyjątkowy. Każdy piękny. Dwa małe o bardzo intensywnej barwie. Kilka surowych, oprawionych, naturalnych kryształów, reszta oszlifowana w fasety lub wyglądających jak gładkie, małe jajeczka. Zu nie wiedziała nawet, co mogłaby powiedzieć. Bez słowa wyciągnęła obie ręce dotykając ostrożnie kamieni, a właściwie kamienia, bo ten jeden „wołał ją”. Był wielkości małego palca Zu. Był bardzo jasno-błękitny, ale w środku miał pasemka niebiesko-zielonych, inkluzji, kojarzących się Zu z głęboką wodą mórz południowych. Uczucie, które wywoływał w Zu, gdy go dotykała, nie dawało się wyrazić słowami. Jednocześnie siła, harmonia, energia, uniesienie, uspokojenie i do tego uczucie, jakby jej umysł „rozciągnął się” w jakiś sposób, a postrzeganie wyostrzyło, ale i zmieniło. Świat stał się piękniejszy, wyraźniejszy, żywszy.

Lora przyglądała się Zu z uśmiechem.

– Jest twój. – powiedziała spokojnie, a Zu tylko skinęła głową z wdzięcznością, bo ciągle miała kłopot z mówieniem.

Lora miała dwoje ślicznych dzieci, właściwie pięknych, jak ich mama, ale miały kręcone włosy i były zawsze wesołe. Lira i Leon. Lira była starsza i miała 11 lat, a Leon 8 lat. Zawsze szeptali do siebie w przejęciu i byli prawie nierozłączni. Lora gwizdnęła cicho i dzieci przyszły natychmiast z drugiego namiotu, znajdującego się z nieco innej strony „kupy kamieni”, jak ją nazywała Zu. Usiadły bez słowa, poczęstowały się suszonymi owocami, popatrzyły na rozłożone akwamaryny, potem na kamień trzymany przez Zu i zaczęły oczywiście szeptać do siebie szybko i z przejęciem.

– Opowiedzieć Ci naszą bajkę o kemach? – spytała Lira.

– O kemach? – dla Zu było to zupełnie obce słowo, które z niczym się jej nie kojarzyło.

– No, o magicznych kamieniach.

– Aaa.. tak, proszę. – odpowiedziała dziewczyna, wciąż oszołomiona i oczarowana wpływem trzymanego w dłoni kamienia.

Lira wyprostowała się, a Leon i Lora, usiedli wygodniej opierając się o skałę.

Dawno, dawno temu dwie kobiety z innego plemienia wylądowały awaryjnie swoim lataczem na naszej pustyni. Kaksart i Ryna. Obie pochodziły z ludu lasu. Szybko zorientowały się, że nie są w stanie wystartować z miękkiego piasku, nawet gdyby udałoby się im naprawić latacza. Nie miały też talentów, ani urządzeń pozwalających wezwać pomoc. Wylądowały na środku oceanu piasku. Z mapą i zbiornikiem wody ruszyły na piechotę do najbliższej osady zaznaczonej na mapie. Nie były ludźmi pustyni i nie potrafiły ocenić, jak długo będą pokonywały dystans tych kilku kilometrów. Czas na przejście policzyły mnożąc przez dwa standardowy czas takiej pieszej wędrówki. Jednak w upale, brnąc przez piasek, podchodząc na wydmy wysokie jak wzgórza, idąc po skalnym podłożu, pokrytego ostrymi odłamkami skał, należało raczej pomnożyć go przez 10 lub 20. Kobiety ledwie dotarły do celu, ocierając się o śmierć. Były skrajnie wycieńczone i odwodnione. Ledwie żywe, w pierwszym momencie, będąc u celu pomyślały, że nie trafiły i umrą z pragnienia pod tą kupą kamieni, do której doszły. Trudno bowiem było to nazwać wzgórzem – niższe coś niż niektóre z wydm, na które się wspinały, z jednej strony zasypane piaskiem, a z drugiej, cienistej głazy i kamienie. Gdy podeszły bliżej zobaczyły malutki namiot, oparty o kamienie, po cienistej stronie wzgórza był prawie niewidoczny. Z bliska zobaczyły też kilka krzaków rosnących pomiędzy kamieniami.

W namiocie siedziała samotnie mała dziewczynka, przyglądająca się im z uwagą. Gdy tylko padły przed namiotem podała im butelki z wodą i spokojnie czekała, aż się napiją. Okazało się, że słabo, ale jednak mówi językiem uniwersalnym. Wyjaśniła, że wieczorem wróci babcia z pobliskiej oazy. Tam miały ogród, z którego brały jedzenie. Mama dziewczynki miała wrócić za kilka dni, ale nie zrozumiały gdzie jest. Obie leżały w cieniu, piły i odpoczywały. Gdy nieco doszły do siebie, dziewczynka poczęstowała je suszonymi daktylami, orzechami i dała im maść do posmarowania poparzonej skóry.

Dłuższy czas po zmroku wróciła babcia dziewczynki, wysoka, zasuszona i energiczna kobieta z plecakiem warzyw i owoców. Miała na imię Era, a jej wnuczka, Ewa. Córka Emma, mama Ewy, poleciała z drugą córką do ośrodka medycznego. Nie było wiadomo, kiedy wrócą. Miejscem przylotów i odlotów była pobliska oaza, z której wróciła Era. Tutaj lądowania i starty lataczami były zbyt niebezpieczne ze względu na piasek. To oznaczało, że Kaksart i Ryna muszą poczekać, aż Emma z córką wrócą do oazy, a potem dotrą pieszo do namiotu. Trzy dni później wróciły. Przez kolejne dwa dni wszystkie kobiety cieszyły się swoim towarzystwem, po uzgodnieniu, że trzeciego dnia, gdy Emma odpocznie, ruszą pieszo do oazy, z której polecą lataczem do osady na skraju pustyni. Tam Kaksart i Ryna będą mogły zorganizować sobie dalszą podróż. Przed wyruszeniem w drogę Era powiedziała, aby wzięły swój zbiornik na wodę, bo przed podróżą powinny uzupełnić zapas wody. Zdziwione, Kaksart i Ryna, pomyślały, że gdzieś pod ziemią jest ukryta cysterna z wodą. Ku ich zdziwieniu Era zaczęła się wspinać na głazy i machnęła do nich zniecierpliwiona, aby szły za nią. Wchodzenie po skałach było trudne, a do tego kamienie parzyły, powietrze parzyło, słońce parzyło. Każde potknięcie groziło, co najmniej, potłuczeniami lub skręconą kostką. Obie były zdezorientowane, ale nawet nie były w stanie dopytać Ery, jaki jest cel ich wspinaczki. W połowie wzgórza Era skręciła i znikła za ogromnym kamieniem. Okazało się, że jest tam wąziutkie wejście do jaskini. Era czekała na nie z włączoną latarką. Właściwie nie była to jeszcze jaskinia, tylko wąska ścieżka prowadząca w głąb wzgórza. Pokryta piaskiem była wygodniejsza, jednak gdy zaczęła stromo schodzić w dół, kobiety ześlizgiwały się i podróż w dół okazała się równie ryzykowna. Zejście wydawało się trwać w nieskończoność.

Kaksart i Ryna dotarły wreszcie do celu. W sporej jaskini ponownie czekała na nie Era. W jaskini było dość jasno, bo słońce przeświecało jakimiś szczelinami z góry. Wrażenie było cudowne, bo skały były szaro-lilowe, a na końcu jaskini połyskiwało maleńkie jeziorko. To był cud. Na tej pustyni to był prawdziwy cud. Woda. Ostrożnie podeszły bliżej. Woda była lekko turkusowa i doskonale przezroczysta. Jeziorko było dość płytkie, ale spore. Jego dno było pokryte białym piaskiem, ale niżej musiała być skała, bo inaczej woda by wsiąkła w ten otaczający wzgórze ocean piachu. Echem odbijał się dźwięk kapiącej wody.

– Możecie podejść, ale nie dotykajcie powierzchni jeziorka. – powiedziała Era, a jej głos odbił się echem od ścian jaskini.

– To jak mamy napełnić zbiornik wodą? – zdziwiła się Kaksart.

– Tutaj kapie woda bezpośrednio ze źródełka. – Era wskazała na ścianę nad jeziorkiem, z którego powolnymi kroplami ściekała woda.

– Tutaj podstawcie zbiornik i poczekajcie, aż napełni się wodą.

– To będzie trwało kilka godzin. – Powiedziała Ryna. – Dlaczego nie możemy napełnić zbiornika bezpośrednio z jeziorka? Wtedy, trwałoby to tylko chwilę.

– Nie dotykajcie jeziorka. To bardzo ważne. To nasze święte miejsce, chronione od wielu pokoleń. Przekaz głosi, że przy dotknięciu woda zamarznie. Nie wiem, co to dokładnie znaczy i co się stanie, ale przestrzegamy tego zakazu.

– W porządku. – Powiedziała Ryna, otwierając zbiornik na wodę i podstawiając go w miejsce, gdzie skapywała woda.

– Będziecie potrafiły same wrócić? – Spytała Era. – Ja w tym czasie, pójdę pomóc Emmie w pakowaniu.

– Tak. Wrócimy po napełnieniu obu zbiorników.

Era zostawiła im latarkę i zaczęła się wdrapywać po stromej ścieżce. Kaksart i Ryna na zmianę trzymały zbiornik, bo po pewnym czasie bolały je ręce od trzymania go nieruchomo. Zbiornik napełniał się potwornie wolno. Kaksart z Ryną zaczęły się zastanawiać, czy zdążą dzisiaj wyruszyć do oazy. Bardzo im na tym zależało, bo pobyt w tym gorącym miejscu był dla nich wyczerpujący, a ciągłe przebywanie z innymi, ciągle tymi samymi ludźmi, było dla nich już nie do zniesienia. Ludzie lasu mieli zawsze prawo do samotności i intymności, której tutaj nie było. Po kolejnej godzinie, gdy światło się zmieniło, Kaksart stwierdziła, że już jest chyba późne popołudnie i że jak tak dalej pójdzie to szanse na dzisiejszy wymarsz są nikłe. Ryna uśmiechnęła się krzywo i poprawiła trzymany zbiornik. Ciągle pierwszy zbiornik, a drugi ciągle czekał na napełnienie.

– I to wszystko z powodu legend i zabobonów. – Jęknęła Kaksart. – Nie wytrzymam.

Ciągle było bardzo gorąco. Może nie tak gorąco, jak na zewnątrz, ale i tak upał był nie do zniesienia. Kaksart podeszła powoli do jeziorka i klęknęła na brzegu. Ryn zerknęła na nią nerwowo, ale natychmiast drgnienie zmęczonych rąk spowodowało, że kolejna kropelka wody nie trafiła do zbiornika tylko ściekła po krawędzi kamienia do jeziorka. Kapnięcie echem odbiło się od ścian jaskini, a Kaksart jakby pod wpływem tego dźwięku zanurzyła obie dłonie w przejrzystej wodzie i oparła je płasko na dnie jeziorka. Woda była cudownie chłodna. Kaksart westchnęła przeciągle, po czym sapnęła zdziwiona.

– Co Ty robisz? – spokojnie spytała Ryn.

– Nie mogę poruszyć dłońmi. – W głosie Kaksart brzmiało zdumienie.

Ryn przerwała napełnianie zbiornika i powoli podeszła do koleżanki.

– Jak to nie możesz poruszyć rękami?

– Mam wrażenie, jakbym trzymała dłonie w bryle lodu. Twardego, jak skała z lodu, Ryn. Zobacz.

Spróbowała wstać, jednak ręce, ani drgnęły. Napięła się i syknęła z bólu. Ryn rozejrzała się i przyniosła spod ściany jaskini dość duży kamień. Kaksart patrzyła bez słowa, jak Ryn upuszcza „do wody” ciężki kamień. Jeziorko rozprysło się, jak szkło lub cienki lód. Całe popękało i zmętniało. Ryn przyniosła drugi kamień i uderzyła w powierzchnię jeziorka tuż obok uwięzionych rąk Kaksart. Głębokie pęknięcia pokryły tę część lodowej warstwy, a Kaksart wyciągnęła ostrożnie czerwone, podrapane i pokaleczone dłonie z tego stosu błękitnych kamieni, wyglądających jak szkło.

Obie usiadły na brzegu. Nie wiedziały, co robić. Nie wiedziały, co powiedzieć. Wstydziły się i myślały, co powiedzą Erze. Pomagała im, karmiła, poiła, zapewniała schronienie i organizowała transport, a one tak się jej odwdzięczyły.

Kilka minut później do jaskini wpadła zdyszana Era.

– Poczułam to. – Powiedziała i zagapiła się na zmienioną zawartość jeziorka. Na chwilę na jej twarzy pojawiła się złość, a potem rysy opadły w smutku. Usiadła na piasku obok Ryn i Kaksart.

– Co teraz? Co mamy zrobić? – spytała cichutko Ryn, a Kaksart zwiesiła głowę.

Era zastanawiała się w milczeniu dłuższą chwilę.

– Proszę Was, abyście wybrały ten lód z jeziorka. Jak najdokładniej, najlepiej co do najmniejszego kawałeczka. Większość trzeba będzie wynieść na górę. Być może całość. Pierwsza kwestia, to opróżnienie jeziorka, aby znowu mogła się w nim zbierać woda. Druga kwestia, to to, że lód wywołuje rodzaj reakcji łańcuchowej, więc każda kropla wody, która się z nim zetknie też zamieni się w lód. Dlatego trzeba wydobyć i wynieść każdy najmniejszy okruch. Mam nadzieję, że się to uda, bo inaczej już zawsze będzie tutaj już tylko lód. Oczywiście będzie można napełniać butelki skapującą wodą, ale nigdy już nie będzie magicznego jeziora.

– Jestem jego strażniczką. – Powiedziała Era. – Dlatego tutaj mieszkamy, na tym pustkowiu, na tym odludzi, w pustce. To dziedziczna rola i odziedziczy ją po mnie Emma, a potem jedna z jej córek. Nie powinnam Was tutaj przyprowadzać. A skoro już przyprowadziłam, nie powinnam Was zostawiać samych.

– Bardzo przepraszam. I bardzo mi przykro. – Powiedziała cicho Kaksart, a Era skinęła smutno głową i wyszła z jaskini.

Kaksart i Ryn siedziały jeszcze przez chwilę, a potem wstały i zabrały się do pracy. Opróżnianie jeziorka i wynoszenie lodu zabrało im prawie dwa tygodnie. Noszenie kamieni było ciężką i wyczerpującą pracą, ale najtrudniejsze okazało się zbieranie najmniejszych drobin lodu. W pewnym momencie myślały już, że się udało, jednak następnego dnia, gdy do jeziorka nakapała mała kałuża wody, na ich oczach zamieniła się w lód. Musiały powtórzyć pracę, wynieść kamienie, oraz wymieść pozostały piasek i pył. Tym razem się udało. Poczekały jeszcze kilka dni, czekając, aż jeziorko chociaż w części napełni się wodą. Chciały uniknąć sytuacji, gdy woda zamieniłaby się w lód po ich wyjeździe i strażniczki same musiałyby wynosić lód z jaskini. Potem Kaksart i Ryn wyjechały, zabierając kawałki lodu.

– I tak właśnie powstały akwamaryny. To zastygła woda magicznego jeziora. – Powiedziała Lira z uśmiechem i przytuliła się do mamy.

– A teraz napijmy się herbaty. – powiedziała Lora.